„Chciałbym usłyszeć jasną deklarację, po prostu nie zwódźmy się wzajemnie, nie wódźcie nas dalej za nos” – powiedział Recep Tayyip Erdogan podczas kilkugodzinnej podróży do Polski. Turcja stara się o przyjęcie do Unii Europejskiej od początku lat 60. Rozmowy ciągną się nie bez powodu – Turcja ma trwały problem z przestrzeganiem praw człowieka na poziomie akceptowanym w państwach Unii. To prawda, że jest to gospodarka stwarzająca atrakcyjne perspektywy rozwoju, że Turcja jest członkiem NATO, a jej armia jest drugą pod względem wielkości w całym Sojuszu, ale to zdecydowanie za mało, żeby sprostać wszystkim wymaganym w Unii standardom.
Sytuacja pogorszyła się w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, po puczu wojskowym, który prezydent Turcji zmiażdżył tyle bezwzględnie, co pokazowo. Skala represji daje pole do poważnych wątpliwości, czy przypadkiem ten pucz nie spadł panu Erdoganowi z nieba, żeby wiedziony „słusznym gniewem” mógł skutecznie wytrzebić wszelką opozycję. W więzieniach siedzi ok. 50 tys. osób, ok. 150 tys. zostało pozbawionych pracy – ludzie są masowo wyrzucani z sądownictwa, z wojska, policji, wyrzucani są nauczyciele i urzędnicy. Dziennikarze idą za kraty za jakąkolwiek krytykę władzy, a redakcje po prostu są zamykane. Wolność słowa – jeden z fundamentów Unii Europejskiej, jest w Turcji pojęciem umownym. W tej sytuacji Komisja Europejska uznała za stosowne oficjalnie powiedzieć, że stosując takie metody „dialogu społecznego” Turcja sama oddala się od perspektywy akcesji do UE, a szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker wykluczył niedawno członkostwo Turcji w UE w przewidywalnym czasie. Przy okazji zaś ostatniego szczytu przywódców UE również Angela Merkel powiedziała (w czwartek, 19. X. br.), że popiera ograniczenie funduszy przedakcesyjnych dla Turcji z powodu łamania zasad demokracji w tym kraju. „Z punktu widzenia (…) wartości demokratycznych, wydarzenia w Turcji idą w złym kierunku (…) Cały system rządów prawa zmierza w złym kierunku. Rodzi to nasze obawy” – powiedziała pani kanclerz. Podtrzymała tym samym swoje stanowisko z niedawnej kampanii wyborczej w Niemczech, kiedy oświadczyła, że: „jasne jest, iż Turcja nie powinna przystępować do UE, a negocjacje akcesyjne powinny zostać zakończone, mimo że kraj ten jest kluczowym sojusznikiem w NATO”.
Tymczasem na dość aroganckie stwierdzenie prezydenta Turcji: „Chciałbym usłyszeć jasną deklarację, po prostu nie zwódźmy się wzajemnie, nie wódźcie nas dalej za nos”, prezydent Polski odpowiada bez wahania:
„Polska popiera, popierała i popiera starania Turcji dzisiaj o wstąpienie do Unii”…
Nie czuję się z tym dobrze. Mam wrażenie, że wypowiadając te słowa, w tak zdecydowanym zresztą tonie, pan prezydent przybił pieczęć z orłem w koronie pod tymi wszystkimi wyrokami, które spadły na turecką demokrację.
Tym bardziej mnie to dziwi, że prezydent Recep Tayyip Erdogan zdaje się demonstracyjnie porzucać myśl o członkostwie swojego kraju w Unii Europejskiej. Nawet specjalnie nie kryje tego, że już mu nie zależy: Na początku października Erdogan powiedział w tureckim parlamencie, że Turcja nie potrzebuje już członkostwa w Unii Europejskiej… Mam więc z wizytą prezydenta Turcji w Polsce problem. Zarówno jako Polak, człowiek lewicy, jak i wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Sami dobrze wiemy, bo doświadczamy tego na sobie, że prawa podstawowe: demokracja, wolność słowa, niezależne sądownictwo, świeckość państwa, równość kobiet i mężczyzn, są w Unii stale monitorowane, a wobec wszelkich odstępstw od standardów natychmiast są wyciągane konsekwencje. Nie wiem, jak prezydent Duda wyobraża sobie bycie orędownikiem Turcji w Unii w sytuacji, gdy to, co w Unii jest praktyką, w Turcji jest teorią. Co skłoniło prezydenta mojego kraju, żeby – przecież także w moim imieniu – składać podobne deklaracje człowiekowi, który uchodzi za „człowieka silnej ręki”, jak chcą jego zwolennicy, albo za satrapę, jak mówią o nim obrońcy praw człowieka?
Co spowodowało, że prezydent mojego kraju nagle, niemalże z dnia na dzień, wprowadził do dyskusji o problemie imigrantów tak potężne zamieszanie? Problem ten jest przedmiotem fundamentalnego sporu w łonie Unii Europejskiej. Staramy się – tak przynajmniej ja tłumaczę sobie stanowisko polskiego rządu – podążać drogą, która respektując wymogi humanitaryzmu, pomocy ludziom, których życie jest zagrożone, nie naraża jednak na szwank bezpieczeństwa obywateli Unii oraz naszych standardów społecznych i kulturowych. Idzie to jak po grudzie, piętrzą się przed krajami Unii sprzeczne interesy, wyszukiwanie drogi „po środku” jest mozolne. Polska w tej dyskusji zajmuje stanowisko jednoznaczne – imigracji na teren Polski „nie”, pomagajmy tam, gdzie nieszczęście tych ludzi się rodzi, w miejscu ich życia i zamieszkania, ale nie sprowadzajmy ich do Europy. Nie przysparza nam to, jak wiemy, sympatyków w Unii, ale też jest jakoś przyjmowane do wiadomości. I nagle prezydent Polski ogłasza, że jesteśmy bezwarunkowo za przyjęciem Turcji do Unii, jakby zapominając, że oznacza to nieograniczony napływ tureckich muzułmanów na terytorium Europy. Jeśli prezydent Duda traktuje swoją obietnicę poważnie, to Turcy, jako obywatele UE, korzystać będą z wolnego handlu, wolnego przepływu kapitału, prawa do osiedlania się, pracy, nauki, wolności religijnych, będą mogli podróżować swobodnie po całej Europie, będą mogli się osiedlać, będą mogli korzystać ze wszelkich dobrodziejstw wynikających z europejskiego statusu. Nie wiem, czy pan prezydent zdaje sobie sprawę, że jest to społeczeństwo młode (średnia wieku w Turcji wynosi ok. 30 lat, podczas gdy w Polsce nieco ponad 40), gotowe na sukces za wszelką cenę, że Turków jest ok. 80 mln., a nas ok. 38 mln., że w 2016 roku PKB na głowę Polska wynosił 12.3 tys. dolarów, zaś na głowę Turka – 10,7 tys. dolarów.(Dane MFW z 2016, opublikowane w 2017). Jest jasne, że jeśliby Turcja przystąpiła do UE, to per saldo my musielibyśmy się z nią podzielić, a nie odwrotnie… Skoro zaś są – jak ciągle słyszymy – wartości cenniejsze niż pieniądze, to nie od rzeczy jest z kolei zapytać, co się stało, że prezydent Duda z dnia na dzień zaniechał troski o chrześcijańskie korzenie Europy, że nie martwi go już możliwe zagrożenie terrorystyczne, czy zagrożenie dla naszych praw, kultury, stylu życia i narodowej tożsamości?
Rzecznik prezydenta zdaje sobie oczywiście sprawę z kłopotliwości podobnych pytań. Odpowiada więc nieco pokrętnie: gościem prezydenta Polski był prezydent kraju, który jest członkiem NATO, jest naszym sojusznikiem w Pakcie Północnoatlantyckim, ma kluczowe znaczenie dla tego, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, a także kluczowe znaczenie dla tego, co się dzieje z kryzysem uchodźczym. Oraz – dodaje pan rzecznik – prezydent Erdogan był przecież zapraszany na szczyt G20 do Niemiec i rozmawiał z Angelą Merkel, rozmawiał z Donaldem Tuskiem, z Jeanem Claudem Junckerem, z prezydentem Francji – Emanuelem Macronem… To wszystko prawda, ale były to spotkania niejako „przy okazji”, a tylko prezydent Duda przyjął prezydenta Erdogana w łopocie sztandarów, przy dźwiękach hymnów narodowych, sygnałów wojskowych – z użyciem całego państwowego sztafażu. Nastroju nie zakłóciła nawet niespodziewana rezygnacja prezydenta Turcji ze spotkania z premier rządu, mimo, że w wypowiedziach po wizycie wiele słyszeliśmy o planach zintensyfikowania współpracy gospodarczej. A przecież jako żywo, to właśnie premier rządu ma na to największy wpływ, a nie prezydent. Widocznie więc – po uzyskaniu oczekiwanej deklaracji politycznej ze strony pana prezydenta Dudy – spotkanie z panią premier do niczego już panu Erdoganowi nie było potrzebne. W warstwie politycznej i symbolicznej prezydent Turcji uzyskał wszystko, czego oczekiwał udając się na kilkanaście godzin do Polski. Innych oczekiwań nie miał i nie zamierzał tracić w Warszawie czasu.
Gdy więc słyszę, jak szef kancelarii prezydenta Dudy mówi o trosce o bezpieczeństwo Polski, albowiem współpraca z Turcją w ramach NATO „łączy perspektywę flanki wschodniej z południem|”, to chcąc nie chcąc muszę się uśmiechnąć. Znacznie bardziej przecież obie perspektywy „łączy” „Rosyjski Potok”, wielki gazociąg z Rosji do Turcji, który będzie dostarczał do Europy gaz od południa. Jego budowa jest rosyjsko-turecką odpowiedzią, na zablokowanie tego gazociągu przez Unię, gdyż pierwotnie miał on tłoczyć gaz na jej terytorium po dnie Morza Czarnego i przez Bułgarię.
Prof. Bogusław Liberadzki, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego